sobota, 16 października 2010

4427 kilometrów przygody

Były sobie 4 dziewczyny,
które odwiedziły 6 państw
w 14 dni,
korzystając z pomocy 42 kierowców
z 14 państw takich jak:
- Holandia
- Belgia
- USA
- Czechy
- Francja
- Bułgaria
- Polska
- Hiszpania
- Rumunia
- Włochy
- Wielka Brytania
- Australia
- Kuba
- Rosja
przejeżdżając łącznie 4427 km!!!


Zdecydowanie wyprawa na Gibraltar to moje wakacje życia!!!

W czasie naszej wyprawy niemal codziennie doświadczałam czegoś nowego, niepowtarzalnego, co nie zdarzyło mi się nigdy wcześniej i tak na przykład
pierwszy raz:
- jechałam stopem zagranicą
- jechałam stopem z Murzynem
- spałam obok pasa startowego
- gotowałam makaronu na lotnisku
- spałam u nieznajomego z ulicy
- byłam w Holandii, Belgii (chociaż tylko przejazdem), Francji i na Gibraltarze
- tańczyłam pod fontanną przy tak ogromnej widowni
- imprezowałam z informatykami
- grałam w playstation
- zostałam z imienia i nazwiska wezwana przez zawołana przez megafon na lotnisku
- podróżowałam w przyczepie kempingowej

Gdy wróciłyśmy do Polski bardzo trudno było mi się na powrót przystosować do rzeczywistości. Brakowało tych emocji, poznawania nowych ludzi i odkrywania nowych miejsc. Każde wspomnienie z naszej wyprawy jest mi drogie i wciąż na nowo oglądam zdjęcia i przypominam sobie wszystkie nasze przygody. Najchętniej bym tam wróciła i przeżyła to wszystko jeszcze raz. Nawet tą straszną noc w Cartagenie i te dwa ciężkie dni rozłąki z Agata i Kasią, gdy płakałam średnio co pół godziny, chowając się tylko za budynkami stacji benzynowych, żeby Murowana nie widziała moich łez.

Żeby chociaż myślami jeszcze raz znaleźć się w drodze opowiem Wam o moich najulubieńszych rzeczach z podróży:

ULUBIONE MIASTO: BARCELONA - niezmiennie i bezkonkurencyjnie, chociaż Paryż też mnie miło zaskoczył, ale jednak Barcelona króluje w moim sercu niepodzielnie, tym bardziej, że pobyt tam zakończyłyśmy z Kasią tak wspaniałym akcentem i z mokrymi ubraniami:)



ULUBIONE MIEJSCE NA ŁAPANIE STOPA: AMSTERDAM bardzo mi się podoba, że jest specjalna zatoczka do łapania okazji, ze specjalnym znakiem drogowym, jak będę już królową Hiszpanii to wprowadzę to obowiązkowo w każdym mieście:D



ULUBIONY KIEROWCA: FRANCESCO - to chyba jasne! To właśnie on specjalnie dla Murci i dla mnie przejechał dodatkowo 600 km, bo 300 do Paryża, a potem biedak musiał sam wrócić. To on mimo, że zostawił nas na pewnej stacji benzynowej to jednak po 15 minutach po nas wrócił, bo to z nami chciał spędzić swoje 39 urodziny. A poza tym Franc ma najbardziej uroczy uśmiech na świecie:) więc na tytuł ulubionego kierowcy zdecydowanie sobie zasłużył!



ULUBIONE ZDJĘCIE: chociaż pozowane, a za jego zrobienie zapłaciłam dwoma kawałkami arbuza;) jeden dla pana po lewej, drugi dla pana po prawej



Mogłabym jeszcze długo pisać o wszystkich ulubionych aspektach naszej wyprawy. Jeszcze długo będę nią żyła i rozpamiętywała wszystkie wspaniałe chwile i jeszcze długo będę w czasie spotkań towarzyskich męczyła innych niekończącymi się opowieściami. Ale do czasu, aż wyruszę w następną wspaniałą podróż, która mam nadzieję już niedługo.


To co dziewczęta? Jakie plany na najbliższe wakacje? :D


EDIT:

ach zapomniałabym o ULUBIONEJ PIOSENCE przywiezionej z wyprawy

wtorek, 12 października 2010

podsumowań czas

Chociaż od naszego powrotu minął już miesiąc, to dopiero teraz udało nam się opowiedzieć Wam historię naszej wyprawy do końca. Chciałybyśmy Wam - Naszym Czytelnikom z całego serca podziękować, że towarzyszyliście nam w naszych zmaganiach autostopowych, że trzymaliście za nas kciuki, że dodawaliście nam otuchy.

W ramach podsumowania pragniemy pochwalić się, że tego oto skromnego bloga czytają ludzie z następujących krajów:
- Polska (to chyba oczywiste - najwięcej wyświetleń:D)
- Hiszpania (pozdrowienia dla Agaty i Magdy!!!)
- Holandia
- Francja
- USA (hmmm, kto nas czyta w STANACH?!)
- Kanada (kolejne zdziwiko)
- Belgia
- Wielka Brytania
- Australia (czyżby Lee?;))
- Singapur (no to już totalnie nas zaskoczyło!)

Jeszcze raz dziękujemy! I nie martwcie się, pewnie jeszcze coś napiszemy;) Ot chociażby jakieś osobiste refleksje po-wyprawowe:)

DO PRZECZYTANIA!!!

na lotnisku jest jak w domu;)

Chociaż wyprawa nauczyła nas, że będąc w drodze ZAWSZE ma się przygody, to wcale nie znaczy, że nie można ich przeżywać chwilowo nie ruszając się z miejsca;) Tak właśnie było w przypadku naszego pobytu na lotnisku w Gironie.

Tym razem z powodu denerwujących ostrych świateł na terminalu, a przede wszystkim ze względu na dużą liczbę amatorów spania na lotniskowych siedziskach postanowiłyśmy zorganizować sobie nocleg w nieco innych warunkach. Miałyśmy namiot i postanowiłyśmy z niego skorzystać. W taki oto sposób pierwszy raz spałam koło pasa startowego :D



Oczywiście mimo noclegu w namiocie nie miałyśmy oporów by korzystać z terminalowych luksusów takich jak np. łazienka.



Rano wstałyśmy bez wielkiego pośpiechu. Dziewczyny planowały udać się na zwiedzanie Girony, ja postanowiłam sobie odpuścić z myślą, że i tak prędzej czy później się tam wybiorę. Jednak jak się okazało również i moim towarzyszkom podroży na razie nie było dane podziwianie uroków tego miasta, ponieważ spóźniły się na autobus. Skutkiem była większa ilość czasu na zrobienie obiadu, dość oryginalnego jak na lotniskowe warunki. Na resztkach gazu zalegających w naszej butli ugotowałyśmy makaron z sosem. Czy ktoś z Was kiedyś gotował na lotnisku;>?



Tę jakże wykwintną potrawę oczywiście ze smakiem zjadłyśmy:)



Nie minęło wiele czasu jak trzeba było już stawić się na odprawie i wsiadać do samolotu. Lot nam się trochę dłużył i trochę bałyśmy się jaka to pogoda będzie w naszym ukochanym kraju. No cóż... Gdańsk powitał nas zimnem i deszczem, ale mimo wszystko - dobrze wrócić w domu:):):)

ostatnie przygody dwóch Katarzyn

Nasze "stopowanie" rozpoczynałam z Kasią i z nią również przypadło mi jechać tego ostatniego dnia. Gdy tylko Agata i Murcia wsiadły do TIRa to zrobiło nam się trochę smutno, że one już jadą, a my nie. A przecież stałyśmy w tym samym miejscu. No ale jak się okazało nie musiałyśmy czekać długo :D Co prawda nasz przemiły kierowca nie jechał do Saragossy, ale jedynie do Guadalajary, ale zawsze to trochę kilometrów w dobrą stronę.

Tego dnia naszymi kierowcami mieli również przyjemność być:
- Hiszpan, który niestrudzenie szukał odpowiedniej stacji benzynowej by nas dobrze wysadzić
- pochodzący z Australii właściciel przyczepy kempingowej (w taki oto sposób pierwszy raz jechałam takim środkiem transportu:D)
- niesamowicie przystojny tatuś ok. 40-ki ze swoim słodkim synkiem, z którym śpiewał hiszpańskie piosenki dla dzieci, a także zachęcał do śpiewania również nas:)
- 2 Rumunów jadących do Barcelony, z którymi nie za wiele rozmawiałyśmy, bo jakoś trochę się ich bałyśmy (ach te uprzedzenia)
- 36-letni kierowca TIRa, który jak się okazało mieszka w Gironie tyle, że po drodze musiał zajechać rozładować towar

Ten ostatni wspomniany okazał się być naszym ostatnim kierowcą w całej podróży. Pod Barceloną pojechałyśmy z nim do siedziby firmy, gdzie rozładował TIRa, a tam przesiedliśmy się do jego prywatnego samochodu, którym zajechałyśmy o 22 pod same lotnisko. Na drodze do terminalu "spotkałyśmy" wózek, który postanowiłyśmy użyć by triumfalnie do niego wjechać i przywitać się z resztą naszej wspaniałej ekipy.

Mimo, że podróżowanie stopem jest momentami dość męczące to jednak było nam trochę żal, że to już koniec autostopowych przygód. Ale z drugiej strony nie mogłyśmy się już doczekać by opowiedzieć o nich rodzinom i przyjaciołom - nie wszystko dałyśmy radę opisać na blogu i zresztą nie wszystko nadaje się do publikacji;)

P.S. Oto jedna z piosenek, którą śpiewałyśmy z przystojnym tatusiem i jego synkiem
www.youtube.com/watch?v=FKsLqvF0Ea4&feature=related
P.S.2 Może i był to koniec przygód autostopowych, ale nie koniec przygód w ogóle, bo czekała nas jeszcze noc i dzień na lotnisku...

Ostatni taki stop... 01.09

MADRYT -> GIRONA


1 września. Kto by pomyślał, że jeszcze kiedykolwiek wstanę tego dnia tak wcześnie (6 rano!). Ale jak widać, nawet nie będąc juz uczennicą, czasem zdrazają się rózne powody aby tego dnia właśnie wstać o tak nieludzkiej porze. A powód był prosty - trzeba dostac się do Girony, gdzie jutro ciężka maszyna unosząca sie w powietrzu doprowadzi nas do kraju ojczystego (patrz: Polska, jakby ktoś się juz pogubił ;) ). A poza tym musiałyśmy wyjść z domu naszych gospodarzy w momencie, kiedy Oni do pracy się udawali. Zatem było szybkie mycie, szybkie pakowanie, śniadanko, sprzatanie i .....

W DROGĘ !!!

No, chwilę wcześńiej Kate wypadła bagietka przez okno. Kiedy wychodziłyśmy z mieszkania okazało się, ze zabrali juz ją panowie sprzątacze, wieć para Kaś startowała z deficytem bagietkowym ;)


Na dziedzińcu budynku mieszkalnego naszych gospodarzy prócz zwyczajnego placu zabaw dla dzieci znajdował się równiez basen.

Wszystko zapowiadało się naprawdę bajecznie.Zajdłyśmy cukierka od DHC, aby było to kolejny "lucky day". Wsiadłyśmy w metro-tramwaj, potem pociąg i wysiadłyśy na obrzeżach Madrytu (oczywiście nie obyło się bez przygód - do którego pocągu mamy wsiąść i gdzie wysiąść, ale zaprawione w podrózowaniu jakoś sobie poradziłyśmy). Po ok 20 minutach marszu dotarłyśy do miejsca skad żekomo miałyśmy złapać jakieś auto jadące w stronę Barcelony. Po ok 15 minutach okazało się, ze jednak to nie całkiem ta droga. POstanowiłyśy zmienić miejscówkę. Tak też uczyniłyśmy. No to czekamy!



Czekamy...



...czekamy...



...czekamy...



...a czas leci....



...a my czekamy...



...zatrzymują się jakieś TIRy i proponują podwózke ale tylko dla 1 osoby a nas jest przeciez cała 4!...

...czekamy...

...



jest! zatrzymał się! Szybko z Murcią wsiadamy do TIRa jadącego do Saragossy. Jakze oczekiwany to środek transportu! Az 2 godziny go wypatrywałyśmy! Ale jedziemy :) Nasz kierowca okazł się być Portugalczykiem, który spędził 11 lat swojego zycia w USA - nasłuchałyśy sie z Murcią jakie to stany sa pięne i warto tam pojechać (zwłaszcza do Disneylandu). Przy okazji zaprosił nas do Portugali (no prosze, to juz kolejne zaproszenie do kolejnego kraju :)).



Na postoju pośrodku niczego, Murcia zagadała do pewnego kierocwy samochodu osobowego. Okazło się, ze jedzie az do Barcelony! No to co zrobiłyśy? Przeprosiłyśy naszego Portugalczyka (który notabene częstował nas jogurtami i ciastkami prosto z Portugalii bo tam taniej, prócz paliwa) i ruszyłyśmy dalej z Hiszpanem. bardzo sympatyczny, ale widac było, ze ma problemy z wymową i poruszaniem się - a moze to skutek długiej jazdy autem. Po prowadząc wyglądał na bardzo spiętego. No ale koniec-końców byłyśy w drodze i to coraz blizej celu, po tak niefortunnym poranku.



Umówiliśmy się, ze wysiadamy na stacji zaraz przed Barceloną. Na nasze neiszczęście nasz kierowca przejechał tę stację i wysadził nas w marnym miejscu. Noa le cóz robić? Stanęłyśy i łapiemy. A czas mija...



Po jakiś 30 minutach zatrzymała się Kobieta - Anioł. Uświadomiła nas, ze to niezbyt fortunne miejsce i zaproponowała podwózkę ok 2 km na lepsze miejsce, przez które pzrejezdzają ludzie jadący do Girony na lotnisku. Nie miałyśy nic do stracenia więc wsiadłyśmy :)



Wysadziła nas w bardzo dobrym miejscu. Nawet nei stałyśmy 10 minut iz atrzymał się Barcelończyk jadący na lotnisko, a przynajmniej w tamtym kierunku. Niestety okazało się, ze nie mówi ni w ząb po angielsku! Trochę po francusku. Ale nasz francuski też nie jest na wysokimpoziomie więc było cięzko! Aczkolwiek ten młody chłopak (ok 28 lat) wpadł na genialny pomysł - rozmawialiśy poprzez google translator w jego komórce!. Kto by pomyślał, ze nasz ostatni stop będzie tak zaskakujący. Pytał się nas gdzie będziemy spać, jeść kolację - wydaje mi się ze jeszcze chwila i by nas gdzies zaprosił ;) A moze tylko mi się wydaje... :)



W kazdym razie odtstawił nas pod same drzwi wejściowe portu lotniczego w Gironie. Na zakończenie - 2 bessos i pamiątkowe zdjęcie :) Ach, Ci Hiszpanie. Kontakty z Nimi są takie ekscytujące, miłe i proste.


Wybiła godzina 20.00. Dwie Kasie były nadal w podrózy. Napisały nam, ze jeszcze 2 h i się zobaczymy. Zrobiłyśy z Natalią zwiad i czekałyśy na nasze kompanki.


W końcu! są! cóż za piękna klamra tematyczne - widzimy jak wjezdzają na lotnisko na wózku bagazowym ;)



Postanowiłyśmy zagotować sobie wrzątek na herbatę, kisiele, budynie, zupki czy co tam kazda z nas miała i udać się na spoczynek. Oczywiście w nietypowym miejscu, bo zaraz przy pasie startowym...

czwartek, 7 października 2010

Leniwy Madryt 30-31.08

W końcu dotarłyśmy do Madrytu. Wykończone po tylu dniach podróży, w zsadazie spania "gdzie popadnie" cieszyłyśy się , ze spotkamy się z naszą byłą druzynową no i ze mamy zapewniony na 100% dach nad głową. O jakaz była nasza nieograniczona radość, gdy dowiedizałysmy się, ze dostaniemy nawet swój własny pokój, gdzie możemy się rozlokować! Do tego własna łazienka no i kolacja, jaką zapewnili nam nasi nowi gospodarze: "Dziś będzie tylko pizza, ale jutro zrobimy kolację hiszpańską. Przyjdzie jeszcze Magda (tez była druzynowa)". Mozna powiedziec, ze odnalazłyśmy swoje "siódme niebo" w Madrycie. Bardzo miło się rozmawiało, ale nadchodził czas, aby się połozyć spać. Jeszcze tylko chwila aby uzupełnić bloga (w końcu nie czyniłyśmy tego od momentu wyjazdu z Paryża więc coś trzeba było napisać) i zasnęłyśmyyyyy....

Dzień następny zapowiadał się dość prosto: wstać, zjeść, pojechać "na miasto", wrócić na kolację. Wygrzebanie "ze śpiworowych pierzyn" trochę nam zajęło. Śniadanko: jajeczniczka albo omlecik - pyyychaaaa! Potem jeszcze chwila na blogu i ruszamy!

Nie wiedziałyśmy, ze zwiedzanie Madrytu upłynie nam pod sentencją: na ktorej ławce by tu usiąść? Ale jak się okazało tak to właśnie wyglądało :)



Nie martwcie się! Nie byłyśy az takimi "leniuszkami" aby nic nie zobaczyć! Stanęłyśy na kilometrze 0, przeszłyśmy się Plaza Major,

posiedziałyśy w ogrodach czy pałacu,

obejrzałyśy Temple De Debot, kilka fotek z Don Kichotem na Plaza Espana, spacer na Grande Via (i obowiązkowo lody, tym razem w MacDo) następnie krótka (ok 1h!) drzemka w parku oraz Dworzec Atochia (tam gdzie był zamach terrorystyczny i gdzie rosną egoztyczne, przynajmniej dla Polaków, rośłiny w środku budynku).
I wreszcie! wracamy do naszej oazy spokoju. Po drodze zakupy - znów robimy ciasto dla naszych gospodarzy :)

Kolacja. Była pyszna. Oprócz naszej czwórki, Agaty i Diego przyszła Magda i Phelippe. Zajadaliśy hiszpańskie przysmaki i próbowaliśy obejrzeć nasze do tej pory zrobione zdjęcia. nie udało się! nie daliśy rady dojść nawet do połowy. Dlaczego? Bo było ich juz az tak duzo!

Pokrzepione strawą i rozmową, pozegnaliśy Magde i Phelippe i udałyśy się do krainy snów, gdyz jutro czeka nas ostatnia podroz stopem.

Ostatnie 702 km. Jak to będzie? Kogo spotkamy? Czy uda nam się zrealizować plan? Te wsyztskie nurtujące pytania jednak muszą zaczekać do jutra. Dzisiaj i tak niczego nie rozwiązemy -> idziemy spać!

wtorek, 7 września 2010

w drodze do Madrytu

Gibraltar Gibraltarem, ale trzeba jeszcze jakoś wrócić do domu, a przedtem odwiedzić stolicę Hiszpanii czyli Madryt. Dla mnie miał być to czwarty z kolei dzień podróży stopem, bez żadnej przerwy i szczerze mówiąc niezbyt mi się śpieszyło zobaczyć zdziwione miny hiszpańskich kierowców widzących na drodze turystki z wyciągniętymi kciukami. Jedynym pocieszeniem było to, że w Madrycie czekała już na nas Agata Miłosz, a wraz z nią jej wspaniałe mieszkanie. Była więc nawet szansa na suche ręczniki :D Pokrzepiona tą myślą razem z Agathą ruszyłam w drogę.

Naszym pierwszym kierowcą był starszy Hiszpan, który zabrał nas co prawda niewielki kawałek, ale jakże znaczący, ponieważ dojechałyśmy do zjazdu na autostradę. Tam nie musiałyśmy długo czekać, by podwiozła nas pielęgniarka jadąca do pracy. Wysadziła nas na stacji benzynowej gdzie poznałyśmy sprzedawcę nieruchomości. Ów jegomość koniecznie chciał się z nami przywitać po hiszpańsku (dos besos) i zabrał nas aż pod Malagę. Po drodze opowiadał nam trochę o swojej pracy. Na stacji pod Malagą spędziłyśmy prawie godzinę. Zdążyłam nawet rozwiesić ręcznik i kostium (wreszcie wyschły!). Z jednej strony suche rzeczy to bardzo fajna sprawa, ale z drugiej - czekanie zaczęło mnie męczyć i już zaczynały się czarne myśli, że utkniemy tu na dłużej. Aż tu nagle pojawia się wielki samochód i wysiada z niego dwudziestokilkuletnia dziewczyna. Okazało się, że jedzie aż do Madrytu. Juhu! To jednak był nasz szczęśliwy dzień. Większość drogi do stolicy przespałyśmy, a tam czekała już na nas nasza wspaniała, gościnna gospodyni - Agata:)

piątek, 3 września 2010

Na skałach Gibraltaru

Ale zanim pomachałyśmy Afryce (to niesamowite, że tam, po drugiej stronie wielkiej wody, nodobra, tylko 14km, jest zycie, jest cywilizacja, elektryczność i to wszytsko na wyciągnięcie ręki, Czarny, "niezdobyty ląd") to trzeba było troche wyeksploatować Twierdzę Gibraltar i zdobyć ją na wszelkie mozliwe sposoby :D

p.s. zgadnijcie ktora z nich została Miss World 2009 :D

Po spotkaniu, juz w czwórkę, postanowiłyśmy zdobyc lodziarnię Carte D'or, ponieważ zabrałyśy ze stacji benzynowej trochę darmowych karteczek, dzięki którym przy zakupie jednej kulki druga dostawało się gratis :D Znalazłwszy lodziarnię w Ocean Village Complex po prostu rozpłynęłyśmy sie w zimnych słodkościach (niektóre nawet dwa razy :D), ktore o dziwo są większe niż w pospolitych polskich lodziarniach.

Pełne siły, werwy i radości, ze juz jesteśy razem ruszyłyśy w górę.


W górę...

górę....

górę....

górę.....

Az zatrzymała nas bramka, aby iśc jeszcze bardziej w górę ;) (jednak tym razem jeszcze schodów nie było, jeszcze...)

Bramka "kazała" nam zapłacić za wejście po 1 ojro, ale kupując cztery bilety na raz zapłaciłyśmy tylko 3 ojro za naszą całą ekipkę. I znowu ruszyłyśmy w górę....

Po drodze mijając rośłinność gibraltarską, muchy gibraltarskie, turystów wraz z samochodami (mozna tam wjechać autem, co skutkuje licznymi mijankami po drodze) z niemalze całej Europy, fotografując przepięne widoki z coraz to wyzszych pięter ujrzałyśmy - małpę! A więc to prawda, ze w tym miejscu małpy, makaki, zyją na wolności, nie w klatkach, i zupełnie nie boją sie turystów! Co więcej, sa tak bezczelne, ze potrafią wyrwać człowiekowi siatkę posrtfel, torbę lub cokolwiek inego, co wzbudzi w nich zainteresowanie. Świadome tego ryzyka i kary grzywny 500ojro za karmienie małp, pełne strachu omijałyśmy je wielkim łukiem, jednka pare zdjęć musiałam pstryknąć :)

Dalej ruszyłyśmy po schodach w górę! Piękne widoki, niesamowite fortyfikacje, małpy i świadomość dotarcia do celu po półtoratygodniowej tułączce po Europie Zachodniej napawały nas niesamowitą radością, szczęściem i energią pięcia się coraz dalej, coraz wyżej i spełniać kolejne marzenia. Tym samy Europa Point, czyli miejsce na Gibraltarze najbardziej wysunięte na południe stawało się coraz blizsze...

Po drodze jeszcze Murcia "wyprowadziła nas w pole", bo na początku wydawało sie ze właśsnie tam jes ściezka i to taka dla więszych "hard-core'ów", ale nagle się urwała i na końcu pojawiła się małpa. Dlatego postanowiłyśy jednak zawrócić i odnaleźć właściwą drogę. Zwłaszcza, że słońce coraz bardziej chyliło się ku zachodowi a Europa Point chciałyśy koniecznie zdobyć za "widnaka".

Schodząc już z Upper-Rock of Gibraltar zrobiłyśy sobie "krótką" przerwe przy Słupach Herkulesa i przeleżałyśy dobrą chwilę z nogamiw yciągnietymi ku górze. Cudowne uczucie nic-nie-robienia po dotarciu (prawie) do celu :)
W końcu postanowiłyśmy - idziemy na koniec-końców! No i ruszyłyśmy, po drodze trochę zbaczając z trasy, ale ostatecznie ujrzałyśmy Meczel Al-Ibrahim, latarnię Trinity no i punkt widokowy, skąd widać Afrykę! I zgadnijcie co?! Widać ją! Bez żadnych problemów :) No więc cóż mogłyśy zrobić - machamy, machamy, machamy....

W naszych głowach było jeszcze marzenia kąpieli, zatem ruszyłyśmy w strone plazy, poprzez dłuuuugi tunel śpiewając, a raczej wyjąc piosenki typu "Nie czaruj", az dotarłysmy do kapieliska.

Szybka kapiel i ruszamy po plecaki, które zostały po hiszpańskiej stronie - w la Linei (zostawiłyśy bagaze w skrytkach na dworcu autobusowym, jedna skrytka za 3 ojro, potrzebowałyśy dwóch). Jakieś dziwne uczucie mi towarzyszyło, ze chyba ten dworzec nanoc zamykają....Czy zdązymy odebrac nasze pakunki? Oby....

Przekrtoczylyśmy granicę i szybko udałyśy się na dworzec. O jakiz kamień spadł nam z serca kiedy zobaczyłyśy otwarte drzwi :) Wyjęłyśmy nasze bagaze z szafek, Kate i Koza poszły szukać meijsca noclegowego (planowany na plazy hiszpańskiej, bo na Gibraltarze woda w plazowych prysznicach jest słona - mają tam deficyt słodkiej wody - zbierają nawet deszczówkę w specjalnych zbiornikach umiejscowionych na skałach), Murcia się myć a ja pilnowałam klamotów.

Nagle, ku mojemu zdziwieniu, podchodzi do mnie security-man i każe opuścić dworzec, bo zamykają. Pełna zdziwienia, że mam sobie pójść, poleciałam po Natalię iz abrałyśy tobołki, usiadłyśmy przed dworcem na ziemi ipoczełyśy myśłec co dalej, w końcu zamknęli nam łązienkę z toaletą :P

Murcia postanowiła poszukać jakiegoś taniego prysznica (nie koniecznie plazowego), a ja znowu pilnując rzeczy pisałam pamiętniczek. Po chwili wróciły dziewczyny ze zwiadu noclegowego. Znalazły całkiem przyzwoite miejsce na plazy i nawet w prysznicach jest słodka woda!
Czekając na Natalię usiadłyśy przy plecakach i nagle podjezdza do nas policja! I wskazuje na kate, że jest pijana i ma pokazać paszport! Kate i pijana! Hahahahaha! Panowie chyba nie wiedzą, co znaczy być harcerką ;) Także kupa śmiechu, powrót Natalii i ruszyłyśmy na miejsce noclegowe.

Szybki prysznic, długie oczekiwanie na wrzątek (jakimś cudem na plazy campingaz jakoś nie dawał rady szybko zagotować wody ;) ) i lezymy w śpiworkach. Plecaki wrzucone do namiotu, który co prawda nie był rozstawiony, ale płasko połozony - no ale ma zamek i ożńa coś w nim zamknąć :), my rozłozone na okołonamiotu udałysmy sie do krainy snów....
A jutro?

Jutro znów w podrózy, ale można juz powiedziec, że zaczynamy wracać...

Chociaz nie tak dosłownie, bo czeka nas jeszcze wizyta w Madrycie, u Agaty, naszej byej Drużynowej i byłej Hufcowej. Az się nie mozemy doczekac na to spotkanie, no i, trzeba przyznać, na domową łazienkę i prawdziwy dach nad głową :)

MACHAMY AFRYCE

MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ! UDAŁO SIĘ! GIBRALTAR ZDOBYTY:):):)

I tak oto juz w pelnym skladzie udalysmy sie na Rock of Gibraltar by wypelnic nasza misje i pomachac Afryce.
Z jednej strony bylysmy niesamowicie szczesliwe, a z drugiej bylo nam troche smutno, bo wiedzialysmy, ze od tej pory bedziemy juz tylko wracac. Zatem nasz cel zostal zrealizowany, ale tak naprawde wielka radoscia i przygoda byla
sama droga i gdyby nie ona, to machanie Afryce nie daloby nam az takiej satysfakcji.



Kiedy wyruszasz w podróż do Itaki
życz sobie, żeby długie było wędrowanie,
pełne przygód, pełne doświadczeń.

(...)

Itaka dała ci tę piękną podróż.
Bez Itaki nie wyruszyłbyś w drogę.
Niczego więcej już ci dać nie może.

A jeżeli ją znajdujesz ubogą, Itaka cię nie oszukała.
Stawszy się tak mądry, po tylu doświadczeniach,
już zrozumiałeś, co znaczą te Itaki.

Barcelona - Gibraltar

Podróz widziana aparatem Agathy:
Ku naszemu zdziwieniu ale i uciesze dało się zauwazyć sporo "byczków" po drodze :)

czasem nie byłyśmy same podczas łapania auto-stopu....

Widać - niektorym się nie udało ;) ale my i tak sie nie załamywałyśmy i dale wyciągałyśy kciuka, pokazywałyśy kartki...

Wschód Słońca na naszym przymusowym noclegu, przed Cartageną.


W róznych miejscach przyszło nam łapać kolejne autka. Ale widoki - im blizej Gibraltaru, coraz bardziej urozmaicone :)



Napiszę tylko jedno - Havi.....

No dobra, dodam, ze prowadził na bosaka i jechał na podbój Hiszpani (sam jest z Murci) wraz ze swoim jednorocznym psem, śłepym na jedno oko od urodzenia.




Kierowcapogwizdujący sobie przy rytmach Robiego Willimas'a.

Tak! Tak! Dotarłyśmy, po wielu przygodach (zapewne i tak nie ostatnich) na Gibraltar!


Kąpiel w wodach gibraltarskich.
W tle - fortyfikacje twierdzy Gibraltar.
Czas zakończyć nasz dzień - zachód Słońca na Gibraltarze :)
Połozyłyśmy się spać (jak prawdziwe syreny, na skałkach) w nadziei na spotkanie z Kate i Murcią dnia następnego...